Pod Archaniołem
sobota, kwietnia 30, 2005
  Japonia .

Prawdziwe zgrozy chwytają mnie dopiero dziś.

Podobno, słyszę teraz u nas, Japan Rail West wywiera wielki nacisk na współpracowników by uniknąć opóźnienia pociągów. Shinkanseny, na przykład, w ostatnim roku przeciętnie spóźnione były o 6 sekund (!). A to ma się zdecydowanie polepszyć w tym roku, domaga się management.

13-ego lutego oglądaliśmy w Tsukuba wiadomości wieczorne w języku angielskim. Na koniec, jak zawsze był sport. Pokazano nam uśmiechnięta Ai Miyazato w żółtej jak słoneczniki bluzce, nową mistrzynią świata w golfie kobiecym. Poproszono ojca o słowo przed kamerą. Cięcie. Niewzruszona japońska twarz męska mówi – Jestem bardzo dumny z mojej córki, ale ona musi dużo jeszcze ćwiczyć, by osiągnąć lepsze rezultaty. Cięcie.

Podobno kierowników pociągów spóźnionych wysyła się do „doszkolenia“. Muszą się podczas wielu tygodniowego dręczenia psychicznego przyznawać do własnej podłości w stosunku do społeczeństwa. Muszą żałować. Odpokutować. Obwiniać siebie samego. Publicznie. Pisemnie. Bezustannie.

W każdym przewodniku o Japonii znajduje się na pierwszych stronach przysłowie, które podobno dzieciom w szkole od pierwszego dnia zostaje wbite do głowy. „Gwóźdź, który wystaje trzeba wbić“.

Podobno kilku jest wypadków, że „doszkolenie“ kończyło się samobójstwem „doszkolonego“.

Wspomniany kierownik opuścił ostatnią stację z opóźnieniem o półtorej minuty. Ponieważ tam za późno hamował, pociąg za daleko się potoczył i musiał się cofnąć o 8 metrów. I ten manewr kosztował kierownika cennej półtorej minuty. W Japonii ludzie sortują się po torach według różnobarwnych, nakreślonych na peronach linii. Zależnie od rodzaju pociągu. Zależnie od przedsiębiorstwa kolejowego. Nikt nie czeka tak sobie, bez orientacji, na dworcu na pociąg. Kto chce jechać pociągiem, musi stać na właściwym miejscu, we właściwej kreski kolorowej na podłodze. A żeby włączyć się do prawidłowej kolejki na prawidłową kolej, trzeba wiedzieć, na jaki rodzaj pociągu się czeka. Czy z 5 wagonami, czy z 7. Czy dwupiętrowy, czy nie. Z wagonem restauracyjnym, lub bez. Miejsce palące lub niepalące. Wagon z rezerwacjami czy bez. Od takiego lub innego towarzystwa kolejowego. Czy prywatny czy państwowy. I tak dalej. Każda formacja ma inne odstępy między wagonami i między drzwiami. Pociąg który tylko 8 milimetrów obok czerwonej lub żółtej kreski na peronie się zatrzymuje, przewraca wszystko. Porządek. Życie. Świat.

Podobno młody dosyć kierownik pracował dopiero od niecałego roku dla Japan Rail West. I miał za sobą już jedno „doszkolenie“.

Podobno jest nie do pomyślenia, jak przeżyć drugie „doszkolenie“. A przed trzecim „doszkoleniu“ dobrowolnie trzeba prosić o zwolnienie.

Kierownik pociągu musiał nadgonić dziewięćdziesiąt sekund spóźnienia. Cięcie.

Po trzech dniach wydobywali zwłoki jego w Amagasaki z całkiem zmiażdżonej kabiny maszynisty. Cięcie. Zimna ręka wcisnęła drążek hamulca. 
piątek, kwietnia 29, 2005
  Rower przy maszcie flagowym .

Wczoraj wieczorem w Bundesracie. Otwarcie wystawy „Wiosna jesienią“. Maria K. dostała zaproszenie ważne dla dwóch osób – i wybrała mnie.

To niecodzienna atrakcja – wieczór w Bundesracie, w dawnym pruskim Domu Pańskim. Posiedzieć w sali plenarnej na fotelach premierów i ministrów (objęłyśmy miejsca z Saary) i posłuchać Szopena (podczas przerw w przemówieniach) oraz różnych mówców (mowy powitalnej, słowa powitalnego, wykładu uroczystego i wprowadzenia w tematykę wystawy). Stanąć w kuluarach ze szklanką szampana w ręku. Podziwiać „trzy Gracje“ Rebeccy Horn. Skosztować przekąski ze srebrnych tacach.

Wystawa - „Wiosna jesienią“. Od polskiego listopada do niemieckiego maja. Europa narodów 1830-1832 – interesowała nas średnio. Maria K. zaliczyła ją sobie już w Lipsku a ja czułam się już przez sam tytuł jak obita. Oprócz tego wykładowcy ciągle powołali się na „powstańczość“ Polski (czy Polaków?), co ani po polsku ani po niemiecku („Aufständischkeit“) nie jest łatwo strawne. Ja miałam ochotę na wino. A Maria K. była głodna. Najpierw nic prawie nie było do jedzenia. Minimalne porcje bigosu w cieście chlebowym. Czysty barszcz czerwony w filiżankach do mokki ze szczypiorkiem. Lech i tyskie z beczki. Dopiero jak masy zaczęły się wynieść po cichu, kelnerzy podali filety rybne z ogórkami koperkowymi (pyszne!). Kawior na Rösti (cud prawie helwetycki!). Polskie kabanosy. Śledzie z surową cebulą. I ciasta. w kolorach wszystkich narodów. Całe szczęście, dotrwałyśmy. Przy stoliku dalekiego kolegi po piórze, który mnie (Maria K. tymczasem świetnie się bawiła z jego towarzyszką) męczył pytaniami takimi jak „Niech Pani powie, co Pani myśli o roku Gombrowicza w Polsce?“. Albo: „Niech Pani powie ... (trzy razy już prosiłam go, żeby mówił do mnie przez Ty) ... czy istnieje dobra gramatyka języka polskiego?“. I, po dłuższym namyśle: „Niech Pani powie, czy to prawd, że poeci poznańscy zaćmieni są przez kolegów z Warszawy lub Krakowa?“ Na dworze nadal jasno. Akordeonista grał polskie piosenki ludowe. Jeden jedyny facet, w białej koszuli, z krawatem, melancholijnie wtórował basem. Pełnym głosem. Półleżąc w jednym z niewielu foteli z prawdziwej skóry. Wyciągniętymi długimi nogami. Nie ma tu Polaków. Powiedziała Maria K. Teraz wszyscy by zaśpiewali. I wprawili w trans Gracje Rebeccy Horn „w nigdy nie używanej przestrzeni nad halą“.

Na pożegnanie Bundesrat wręczył nam reklamówkę. W środku leżał niewinny katalog pod niemieckim tytułem „Polenbegeisterung“ (mniej więcej tak: „natchniony Polską“), który obok kolorowych ilustracji prezentuje nam wszystkie słowa powitalne, mowy witalne, wykłady uroczyste i głosy prasowe ze wszystkich dotychczasowych stacji wystawy objazdowej. I garstka materiałów politycznych. W języku niemieckim i polskim.

Szwajcar prosił mnie, żebym następnym razem („kiedy Pani ponownie będzie naszym gościem“) nie przywiązywała rower do jednego ze czterech masztów flagowych. Że musieli zdjąć jedną z flag i wymienić. I że mają z tym zawsze straszne kłopoty, jak grube dziś zamki rowerowe owijają maszty. Nad placem poczdamskim wiszą resztki światła dziennego. Pytamy się, Maria K. i ja, która z flag musieli zdjąć w ciągu wieczoru? Niemiecka? Polska? Europejska? Lub flaga z Brandenburgii (ponieważ prezes ministrów Platzeck, obecnie również prezydentem Bundesratu, ochroniony sztabem policyjnym opuścił miejsce wydarzeń po skończeniu protokółu)? 
środa, kwietnia 27, 2005
  17,88 .

Jestem niezrównoważona emocjonalnie. Konstatuję i wcale się nie dziwię. Wczoraj przygnębiające poczucie wieczoru niedzielnego. Mimo że było wtorek. A dziś absolutny wyż po krótkiej rozmowie telefonicznej z Warszawą.

Ponad 20 kilometrów jechałam przez miast, na rowerze, mimo obfitych deszczów. Przeciętna prędkość: 17,88 km na godzinę. Powoli odzyskam dawną fizyczną sprawność. I tempo dnia. Odnalazłam komputer rowerowy i puściłam w ruch.

W Amagasaki zginęło koło stu ludzie. Znam te pociągi. Konstatuję i wcale się nie dziwię. Wczoraj sama jeszcze jechałam takim. W Fukuoka zmienił kierunek jazdy i wszyscy zrywali się, obudzili tych, co spali, a było ich sporo. Pospiesznie obracali wszystkie siedzenia w przepełnionym pociągu. Japończycy nie są w stanie jechać pociągiem tyłem do kierunku jazdy. Tego im zdrowie nie pozwala. My, profesor i ja, nie mieli pojęcia, co się dzieje. Dopiero co wsiadaliśmy, rozpakowaliśmy lektury na długą podróż, wsadzaliśmy przewodniki, podręczniki, instrukcja nowego aparatu digitalnego do siatki na przednim siedzeniu. I nagle wszystko było rozłożone po całym wagonie. Pomagające ręce chwytały nasze papiery i wręczyły. W Japonii nic nie ginie, co można dotknąć. 
niedziela, kwietnia 24, 2005
  Deklaracje .

Udało mi się usunąć wszystko z mojego biurka.
Udało mi się przemilczeć niedzielę.
Siedzę nic nie mówiąc. Na balkonie.
Ani słowa. Nie napiszę.
A nie powiem.
Z wyjątkiem rozmów telefonicznych. Nad ranem W. Z Londynu. Przed obiadem teściowa. Z Berlina. Po południu. Po szwajcarsku. Z J. w Londynie.

W. zwiedza w Londynie wystawę Caravaggio. 16 obrazów. Ogląda dziś i jutro.
Ja dziś uprzątam biurko. Chronologicznie włączam dowody do akt. Na deklarację podatkową. Piękno księgowania w tym właśnie, że w pewnym momencie wszystko znika z powierzchni. Cały rok. Niezliczone sprawunki. Niesamowite ruchy. Próżne starania. W jednej deklaracji. Dla urzędu skarbowego.

Siedzę za zaśnieżonym biurkiem i uwolniona od słów patrzę w noc. 
sobota, kwietnia 23, 2005
  Dialogi .

Wczoraj nie udało mi się napisać ani słowa. Wymawiałam je wszystkie. Wyrzuciłam je z siebie do Basenu Anioła. Złożyłam ofiarę otwartym skrzydłom Archanioła. Przy najpiękniejszym słońcu. Siedziałam prawie cały dzień w kawiarni kontenerowej. W. przyjechał, wieczorem. I poszedł sobie rano. W środku nocy obudziliśmy się razem. Nie wiadomo dlaczego. Jak podczas trzęsienia ziemi w Tsukuba. Bez powodu. Przestaliśmy spać. Na moment.
- Jak dobrze, że jesteś! – powiedział z dalekiego krańca łóżka. I zasnął z powrotem.
Ja czekałam, aż kończy się bezsensowna myśl – Moja mowa!

Słowa należą do wszystkich. Zdania też. Nie ma znaczenia, kto powie które ze słów, które z pełnych lub niepełnych zdań. Śpiąc. Marząc. Lub myjąc rano zęby szczotką. Najważniejsze. Że słowo. Że zdanie. Stoi.

Przez cały dzień wczorajszy opowiadałam w kawiarni przy Basenie Anioła. Ręce spokojnie leżały nad blatem stołu. Palce nie miały co robić. Nie było klawiszy. Ani czarnych. Ani białych. Żadnych skoków kwartach. Żadnej drzemki po obiedzie. Żadnego laptopa. Żadnego Legnicy. Usta mi się już nie zamknęły. Ożywiałam działalność warg, języka, ślinianki. A tylko dzięki temu zrozumiałam wczoraj, przy szklance Earl Greya, że piszę wyłącznie w obcych językach. Moje mechaniczne narządy mowy ujęły to w słowa takie, że mój język ojczysty nie zna liter. I nie chce odstąpić całej substancji opuszkom palców. Że mój język ojczysty składa się przede wszystkim z spółgłosek frykatywnych. Że lubi toczące się rrrrr. Ktoś siedział naprzeciwko. I patrzył. I słuchał mnie.

Poleciłam do Waszyngtonu D.C. i lądowałam w Berneńskim Wysokim Aargau. I tak się stało, że teraz tęsknię za jakiejś miejscowości w Pennsylvania. Za stajnią jednookiego konia. Paweł zgodził się błyskawicznie emailem. Adoptowałam go. Jest teraz moim przybranym dziadkiem. I zatrudniłam. Opiekuje się koni. Paweł posiada błogosławiającą siłę w rękach. Otworzy mu drugie oko.

Czas upływa. Zaczęłam mówić. Czytać. Słuchać. Opuszczam dziś balkon. Mieszkanie. Idę na spacer. Przez Basen Anioła do Kreuzbergu. I z powrotem. Byłam na długiej nocy książek na Oranienstraße.

Niecierpliwości przybywa. Jak księżyca. Istnieje teksty takie, które dotykają. Które łapią. Które są dostępne. A są takie, które wzruszają. Wprawiają w ruch. Wykluczają. 
czwartek, kwietnia 21, 2005
  Palcówki .

Budzą się wspomnienia. Jak żar lewej pięty. Groźba amputacji skutkowała. Od południa ciepłość rozrasta się. W kierunku serca. Po łydkach, udach, plecach. Podpiera mnie w ramionach. Odpada. Przez łokcie. Aż do miękkich opuszek palców. Stoję na balkonie. Rozprawiam się z Archaniołem. Nie ma śladu po telewizji. Mimo nocnych mrozów, jakieś początki wypuszczają pędy i pączki w skrzynkach. Z ziemi, której nie udało mi się pozbyć przez zsyp. Nie miałam sił wydźwignąć skrzynki z żelaznych zakotwiczeń. Jestem słabą babą. Oj, Archaniele! Podlewam zeszłoroczną ziemię na kwiaty.

Po raz pierwszy położyłam palce na białe i czarne klawisze pianina. I odczuwałam chaos. Który zobaczyłam rano na biurku. Stosy papierów. Dyskietki. Słowniki. Notatki po rozmowach telefonicznych. Płasko wygładzone mapy świata. Skrawek z gazety szwajcarskiej: „Tokio. Pierwsze metro tylko dla kobiet.“ Zapowiedzi. Zaproszenia. Których nie sposób przyjmować. Ponieważ jestem trójnożną lamą. Zdjęcie papierowe. Resztki z podróży. Znaczek poczty amerykańskiej. Niepozorny. Bilety. Na loty. Mikrogramy Roberta Walsera. Mały teatr świata. Prapremiera. Też umknęła mi. Palce trzymają postawę nad klawiszami. Ale nie znają rytmu. Nawet gamy nie lecą gładko. Ani majorowe. Ani minorowe. We wszystkich tonacji. Ręce mi dygoczą. Histerycznie. Wahają się. Cofają się. Jak dowód księgowy pod wielojęzycznym słownikiem wizualnym.

Ostatnia pocztówka z Maui, tak pisze siostra z Allschwil, dotarła dziś. Wrzuciłam ją do skrzynki na lotnisku w Honolulu. W Businesscenter. Gdzie znajdował się, jak przytakiwała pani przy kasie, letterbox. Zanim wybrałam się sama do dziadka.

Palcom szumi w uszach. Terkotanie karabinu maszynowego języka japońskiego. Opuszki palców boją się przed staccato. Bezduszność regularności. Pewność lunatyków. Paznokcie mam czyste. Krótko obcięte. Do palców dociera energia z pięty lewej. To może preludium.

Uderzam w klawisze. Najpierw pianina. Potem komputera. Nastawiam płytę kompaktową z drugiej paczki japońskiej. Która dotarła zwolniona od cła jak pierwsza. Stockhausen. W moim pokoju. Przepełnionym książkami, które pierwszego dnia usiłowały zatłuc mnie na śmierć. W moim pokoju. Który jest nie sprzątnięty jak nigdy. W moim życiu. W moim pokoju. Który nie może się bronić przed chaosem moich myśli. Tutaj Stockhausen kapie jak balsam. Jak lepki miód gryczany z Mazowszy. Z głośników. O grzbietach książek. O kątach segregatorów. Wspomnienia się budzą. Apartament 2108. Dom Ninomiya. Delikatny beż. Aseptyczny jak sala operacyjna. Wspaniałomyślny w swojej pustce. Funkcyjny. Otwarty dla wszystkiego ze środka. A zamknięty dla wszystkiego, co chciało się przedostać ze świata. Niemożliwe było, nastawić Stockhausena tam. 
środa, kwietnia 20, 2005
  Monopol na sól .

Dwa dni za biurkiem. Dziś w ręcznikach. Próba skrócenia tekstu z 24 stron na 15. Wykreśl „polskość“. Wiadomość na T-Net-Box. Od wydawczyni. Ja akurat wędrowałam po tamtej stronie Odry. Ale lubię konstrukcje. Cięcie. Kręcenia spiralami. Powiem w pustym pokoju. Po powrocie. Pozbawiona sensu.

Ostatnia noc zimna była. Następna będzie bardziej jeszcze zimna. Nawet publiczna wiosna nad Basenem Anioła obsadzona jest teraz mediami. Jak duże pokoje na całym świecie odkąd istnieje telewizja czarnobiała. Otwierałam nareszcie drugą paczkę z Japonii. Na wierzchu leżą niewinne białe spodnie sportowe profesora. Już zapomniałam. Również o tym. Że w Japonii wszystko przeważnie ma kolor nijaki. A pod nimi niespodzianki. Dobrze zapakowane płyty kompaktowe Shamisen. Których brak już zdążyłam odczuwać. Przypominam sobie. Teraz. I że posądziłam W., że zabrał je do Stralsundu. Nie pytając mnie. Stockhausen. 12 melodie zodiaku. Gwałtownie rozpalona żądza. Muzyka! Dynamit dla pustego pokoju. Pod materiałami „research“ (jak ja nienawidzę tego słowa!), głęboko zanurzone w „sustainability“ – prezenty z Chin. Z podróży profesora za granicy, na który do dziś nie dostał zezwolenia. Tsukuba – Pekin i z powrotem w trzech dni. Przywiozłeś mi coś? Pytanie dziecka. Erik Satie. Claude Debussy. Johann Sebastian Bach. Lekkie utwory na fortepian. Tańce. Licensed Chinese Edition.

Zgubiłam się za biurkiem. Został tylko zielony szalik. Szewc powiedział, że każdy człowiek nierówno zdziera buty. Schodzi obcasy. A Frieda bezzwłocznie melduje z Menznau, że jestem lewonogą i po pustyni błądziłabym na śmierć z pragnienia. Wyjęłam wszystkie buty i przewróciłam po parach do góry nogami. Na balkonie. Oko w oko. Mierzyłam skórę na podeszwy, okucie, obcasy. Szkłem powiększającym. Nigdy w życiu nie potrzebowałam żadnego szewca na krzywe obcasy. Im więcej myślę o pięciu naładowanej energii, tym słabiej chodzę. Tym bardziej sztywnieje mi kark. Tym boleśniej oddycham. Jutro rano idę do lekarza i proszę o amputacji całej lewej nogi.

Dziś udzieliłam pierwszą audiencję. W kawiarni kontenerowej nad Basenem Anioła. Nie wyszła. Jak nie wyszła polskość w moim nadętym tekście. SAT.1. kręci drugi blok nowego serialu. Obsadza Basen Anioła i kawiarnię. Obstawia całe okolice zakazami parkowania. Reflektorami. Sztucznymi parawanami. Zezwolone przez odpowiedni urząd miasta. Do zimnego wieczora. Wkrótce będzie nas we wszystkich dużych pokojach.

Wyjęłam ze skrzynki wczorajszą gazetę z Półkantonu Basellandschaft. Nagłówek „Pierwszy czarny dym“ jest nieaktualny jak wtorek. A monopol na sól jest podstępny jak żart primaaprilisowy. Z 26 kantonów szwajcarskich 25 podlega zatwierdzonym przez radę federalną przepisie o sprzedaży soli. Zaopatruje ich Szwajcarska Warzelnia Soli nad Renem wszystkimi produktami soli. Nie wolno im kupić soli do posypywania ulic za granicy. Mimo że tam jest ona o połowę taniej. I mimo że podczas ostatniej zimy doszło do wąskich gardeł w dostawie. Bezpieczeństwo porannego ruchu na autostradach nigdy nie została poruszona. Wyjątkiem jest kanton Waadt. Ma własną kopalnię soli w Bex. 
poniedziałek, kwietnia 18, 2005
  Na terenie własnym .

Już nie ma niespodzianek.

Punktualnie o siódmej rano zagrzmiała kosiarka spalinowa przez nasz już dojrzały zieleniec przy blokach orwellowskich. Dopiero o wpół do ósmej zaczynają bezdźwięczne ręce pracować. Wyczyściają grządki na kwiaty. Grabią piasek na placu zabaw dla dzieci. Bez silników. Bez benzyny. Obudziłam się w mieszkaniu pod Archaniołem.

Trzy dni spędziłam w Polsce a dwa w Stralsundzie. A teraz wszystko dzieje się w odwrotnej kolejności. Przyjechać. Wypakować. Pustka w lodówce. Stare gazety w skrzynce. List od Aoki-san ze zdjęciami z Toyama. My pod gęstej śnieżycy w parku miasta. My z rozochranymi włosami nad brzegiem morza japońskiego. My z parasolami. Rozpiętymi nad głowami. Lub zamkniętymi szczupłe przy bokach. Dreszcze mnie przebiegają. Temperatura zewnętrzna: 22°. I błękitne zawiadomienie. Paczkę przyjęli sąsiedzi z dziesiątego piętra. Pewnie reszta naszych rzeczy z Japonii. Dwadzieścia kilogramów papierów już dotarło zwolnione od cła. Na następne dziesięć czekamy. Ale to co w Tsukuba wydawało się absolutnie niezbędne, bez sensu stoi teraz tygodniami w dużym pokoju. Zagradza mi wyjście na balkon. Zastawia mi pierwszy krok w kierunku anioła. Jestem.

Między Polską a mną nie ma granicy. Przywiozłam kilogram miodu spadziowego i pięciu kilogramów książek. Oraz pytania nad pytaniami. Kartkuję atlas historyczny. Dlaczego Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku posiada największe w Polsce zbiory obrazów, rysunków i szkic Witkacego? Dlaczego ambon w kościele miejskim w Nowogardzie, niby odrestaurowany i z czasów renesansowych, nosi napis „Anno Domini 1929“? Dlaczego w Słupsku jest pomnik Sienkiewicza? Ponieważ na tym piedestale stał Bismarck, wyjaśnił mi student. Niby fundatorem miejsca. Aż nastąpi polonizacja rejonu i katolizacja kościołów. Ani Sienkiewicz ani Witkacy nie mieli nic wspólnego ze Słupskiem. Polskich dostojnych miejscowych nie było. Wódka została u W. w Stralsundzie. Tak samo kilogram miodu kwiatowego i drewniany bijak na mięso. Pospieszne pożegnanie na przystanku autobusowym Lilienthalstraße. Zwyczajnie. Ponownie. Całusy przydrożne.

Lewa pięta piecze odkąd wysiadłam z samolotu na Teglu miesiąc temu. Stwardniała skóra, myślałam i polerowałam pumeksem w wannie. Za cienka skóra, wydawało mi się potem i smarowałam rano kremem rokitnika a wieczorem wazeliną. Za dużo chi, powiedział W. w Szczecinie. Spiętrzone energie. Dziś widzę wykoślawiony obcas lewego buta. Żółty wierch obuwia jest uszkodzony. Od strony ulica. Podarty. Przewróciłam buty zimowe z czerwonej skóry jagnięcej, które nosiłam w Japonii. Badałam obcasy i zelówki. Nie rzucający się w oczy, symetryczny profil zimowy. Nie schodzony. Ani na milimetr. Zdziwiona zapakuję buty do papierowego worka i wychodzę do szewca. Daleko mnie wzięło w ostatnich dni, wytłumaczę aniołowi na dzwonnicy.

W pociągu czytałam gazetę „Die Zeit“. Biegi czasu ostatnich wydań. Niemcy 60 lat temu. Jechałam przez Greifswald, Anklam, Pasewalk, Prenzlau, Eberswalde, Bernau do Berlina Lichtenberg. Po tamtej stronie Odry, mówiono nam w Polsce, Czerwona Armia po wyzwoleniu zburzyła wszystkie historyczne centrum miast nad morzem. Z wyjątkiem Darłowa. Gdzie również jestem w domu. Tam można zjeść najlepszą pizzę w Polsce i najlepsze śniadanie. Po tej stronie Odry, czytam w pociągu IC biegi czasu z „Czasu“, niemieckie lotnictwo bombardowało miasta, które skapitulowały. Na przykład Anklam. Lub Eberswalde. Rzuciły bomby na sklepy. Niemieckie armaty precyzyjne. Celowały w pełny pod dach magazyn żywnościowy Wehrmachtu. W młyn, w którym znajdowały się 45 000 ton zboża. Piekło nie zna granic. Ani ja i Polska.

Przed siódmą, obiecywał szewc, buty będą gotowe. 
wtorek, kwietnia 12, 2005
  Pora na szparagi .

I już zaczęło się życie po dawnemu.
Rano. Obrzucam wnętrze lodówki pospiesznym spojrzeniem. Co mogłoby się zepsuć. Co trzeba zjeść. Co wypić. Co do zamrażarki. Pół kilograma szparagi! W. zrobił zakupy, potem gotował na kilka dni. Bez skargi sobie nagrzewałam dzienną porcję. A teraz w szufladzie na warzywa leżą świeże szparagi! Jak jako kukułcze. Gotuję je na obiad, bo wieczorem mnie już nie ma. I gnocchi. Może to być niezwykle, ale oni też są przeterminowane. Z masłem. Z czystym świeżym masłem. Myję naczynia. Wynoszę śmieci do nieba. Żegnam się na balkonem z Archaniołem.
Nasze życie.
Jestem umówiona z profesorem o godzinie 20:55 na dworcu w Szczecinie. Pojadę z nim i garstką studentów na krótką wycieczkę do polskiego Bałtyku. Nie chciałam z nimi jechać. Nie teraz. Ledwo w domu. Nie w tym czasie bez papieża. Do Kołobrzegu, Darłowa, Słupsku. Do Polski. Opór szybko zmiękł. Życie jest za krótkie. By opuścić choć jedną okazję wyjazdu do Polski.

A potem pojadę z mężem na weekend do Stralsundu. Bo nie sposób żegnać się w Szczecinie. 
poniedziałek, kwietnia 11, 2005
  Sierp księżyca .

Cały dzień siedziałam przy biurku i pracowałam. Tylko rano spędziłam małe trzy kwadranse z telefonem. Złożyłam matce w Liestal obszerne życzenia z okazji 79 urodzin. Wieczorem jechałam na rowerze przez miasta do Akazienstraße. Spociłam się przez Kreuzbergstraße. Serce waliło, dałam mu wolną rękę. Wróciłam w nocy. Rower sprawny, światło działa. Na niebie cieniutki sierp księżyca. Stoi tam od najwyżej wczoraj. Na Oranienstraße zrobiłam jeszcze 14 kopii. I jechałam na skrót przez Basen Anioła. Do domu. Nowa kawiarnia jest prawdziwym jasnym punktem na naszym mrocznym Wschodzie.
Sama nie mam ochoty, usiąść. Ale kto chce, może się ze mną tam umówić. Od przyszłego tygodnia. 
niedziela, kwietnia 10, 2005
  „Daremo shiranai“ .

bedzie 
sobota, kwietnia 09, 2005
  Basen Anioła .

Wczesnym latem roku 1999, kiedy po raz pierwszy znajdowałam się na zieleńcu zrekonstruowanym według historycznych planów pod wyczyszczonym archaniołem Michale, kiedy po raz pierwszy wdziałam nasze nowe mieszkanie z zewnątrz, W. pokazał mi przez szparę w ogrodzeniu placu budowy zarośnięty wzgórek.
- To Basen Anioła!
Mur przedostał się właśnie w tamtej chwili do mojej głowy, również do mojej! Mimo że leżał w gruzach już dziesięć lat. Poległ. Jak ołowiany żołnierzyk na polu chwały. A jednak mur wtedy podzielił mi pole widzenia, pole myślenia. Nie zrozumiałam już świata.
- Basen Anioła – W. niewzruszony ciągnął dalej – był kiedyś małym portem w kanału przez Luisenstadt. Zbiornikiem wody do zawracania. Łódki dostarczały tu towar. Wywoziły stąd śmiecie. Materiały budowlane. Piaskowiec z Marchii Brandenburskiej. Wapień z Rüdersdorf. Berlin budowano, jak wiesz, od wody, z łodzi. Ale też odchody. Artykuły spożywcze. Węgiel. Materiały dla fabryk katunu, odlewień mosiądzu, wypalań cegieł i dla pierwszej w Berlinie fabryki nowego srebra.

A potem, pewnego dnia, nastąpił tu prawdziwy koniec świata. I nikomu już nie potrzebnie było zrozumienie go. Przez długie lata nad Basenem Anioła wyrósł zielony garb. W środku strefy śmierci. Basen wypełniony został gruzami po ostatnim bombardowaniu. Resztkami domów i życia sto tysięcych ludzi. Pogrzebane tu były też introligatornia dziadka W., pokoje dziecinne wesołych sióstr bliźniaczek, mojej przyszłej teściowej Eryki i ciotki Lizy.

A jeszcze wcześniej wszystko wyglądało jeszcze inaczej. Komisja budowlana pruskiego króla zarządzała w roku 1848 wykop kanału przez Luisenstadt według planów Lenné. Nowy kanał miał połączyć Landwehrkanal ze Szprewą. Powinien był odwadniać wilgotne pole Köpenickie, odprowadzić wodę z rynsztoków i sprzyjać rozwojowi przemysłu. Z portu Urbana wykopano w prostej linii przesiekę do Basenu Anioła, która potem eleganckim łukiem doprowadziła do górnej Szprewy. Kanał, szeroki na 20 metrów i głębokości dwumetrowej trudno spławny był. Zmieściły się w nim tylko wąskie łódki z Finow, tylko one podatne były do manewrowania po Basenie Anioła i skręcania prostym kątem dalej do Szprewy. Niesprzyjające warunki prądowe i odpływy z otaczających domów doprowadziły przede wszystkim latem do piekielnego smrodu. A przez rozwój kolei kanał tracił swoje znaczenie przewozowe. Królewski urząd dróg wodnych postanowił w końcu zlikwidować kanał jako drogę wodną. Zasypano przesiekę w roku 1926 wykopem z tunelu linii U-Bahnu Neukölln-Gesundbrunnen. Dla mieszkańców „wymęczonych wytężonej pracy codziennej“ z okolic ówczesny dyrektor ogrodów miasta Berlin, Erwin Barth, zaplanował ogrody specjalne. Ogród dalii, ogród goryczek, ogród narcyzów, ogród róż. Ogród wiecznie zielony. Hinduski ogród z kobiecą Buddą. Ogród bzu. Basen Anioła miał zostać zbiornikiem wód, uchwałą magistratu, miał być przemieniony na basen pływacki dla Berlińczyków. Parafianie Św. Michała mocno protestowali - jak to, tysiące półnagich, z radości i zachwytu piszczących dzieci z rodzicami przed samym kościołem? Protest ich poskutkował. Zbiornik przekształcił się po namiętnych dyskusjach na jeziorko łabędzie.

Jesienią po naszej przeprowadzki ciężarówki z Rüdersdorf pospiesznie wszystko wywoziły, co pół wieku temu spowodowało, że z jeziorko łabędzie przekształcił się na wzgórek alpejski. I co dosypano na niego jeszcze dziesięć lat temu. Resztki przemiany politycznej. Tygodniami obserwowałam pogłębiarki, które karmiły huczącą rozdrabniarkę, która kruszyła gruzy wojenne i resztki muru na typowy brandenburski piasek. Ten sypał się na przyczepy cierpliwie czekających ciężarówek, które go potem zgodnie z obowiązkiem odwoziły do Rüdersdorf. Na placu budowy pojawiły się stare mury kanału. Prawie niezniszczone. Układy dawnych ścieżek. Miejsca dla ławek. Urząd powierzchni zielonej dzielnicy Mitte chciał przemienić uprzątnięty Basen Anioła na łatwą do pielęgnowania łączkę do leżakowania. Ale przyroda skutecznie broniła się przed niepotrzebną symplifikacją. Od pewnego dnia w grudniu wydostała się woda gruntowa na wierzch i stamtąd już nie dała się wypędzić. Robotnicy mieli mokre nogi i nosili kalosze. Zmartwychwstały zbiornik ogrodzono prowizorycznie na zimę. A ciężarówki, które dotychczas pustymi przyczepami wracały z Rüdersdorf, odładowały świeżą ziemię rośliną i żwir dookoła basenu. Pod słońcem wiosennym wybuja tu wegetacja podzwrotnikowa.

Minęły lata. Co jakiś czas trzeba wyczyścić stare mury kanału z nowych graffiti. Pnącze powoli zachwaści ceglane mury. Po stronie północnej do dziś stoją płoty kratowe. Mur po stronie kościoła był zniszczony i nie został zrekonstruowany. Tak samo jak brodzik. Urząd dzielnicy Mitte nie ma na to pieniędzy. Zanim polecieliśmy do Japonii, młodzi ludzie nagle zaczęli wycinać wysokie chwasty pod murem północnym. Łopatą przerzucali resztki gruzów. I pewnego dnia w listopadzie przed zrujnowanym murem stały trzy kontenery na budowę. Sąsiadka stwierdziła, że powstaje kawiarnia. Marszczyły nam się czoła. Niedowierzająco. Pakowało nam się walizki. I odjechaliśmy taksówką na lotnisko Tegel.

Kawiarnia przy Basenie Anioła tymczasem jest otwarta. Kontenery zostały pomalowane czerwienią murów z cegieł wypalanych. Nie do poznania. Nad zniszczonym brodzikiem leżą grube deski drewniane. Nad nimi siedzą przechodnie, rodziny, odludki, dezerterzy z Kreuzberg, z dziećmi lub bez, popołudniami nad wodą w słońcu. Płaskie kamienne płyty bezpiecznie odprowadzają gości po nierównej ziemi po obu stronach kawiarni. W nocy są oświetlone. Pomysł odważnych studentów sztuki pięknej. Przypuszczamy. Kiedy po raz pierwszy, jeszcze przed Wielkanocą, jeszcze pełno aseptycznych pokoi wewnętrznych w duszach, wypiliśmy tam lampkę wytrawnego wina. 
  Język .

Język sprzeciwia się.
Słowa. Zdania. Pytania. Odpowiedzi.

W poniedziałku wielkanocnym siedzieliśmy w Altefähr w zimnym słońcu przy Sund. Rzepa długo jeszcze nie rozkwitnie. Pierwsza wycieczka rowerami. Pierwszy nie zamglony dzień. Nigdy w Japonii nikt nie wlepił we mnie oczy tak nieprzyjaźnie jak ludzie w stralsundzkim supermarkecie w sobotę Wielkanocnej. Tylko dlatego, że nosze inne buty. Stwierdzam uparcie. I że stawiam inne pytania. Czy dostanę, proszę panią, świeży chrzan? Wiatr jest ostry jak szabla samuraja.
- Co robilibyśmy inaczej - nagle pyta W. – gdybyśmy jeszcze raz pojechali do Japonii?

Śnił mi się język niemiecki. Był on rzeczą. Nieforemną bryłą. Brzękającym zimnym tworzeniem. Miał twarde kanty. Spiczaste rogi. Nieokrzesane krawędzi. Był pozbawiony ozdób i barw. Jak wnętrze naszego japońskiego mieszkania: w nijakim beżu. Był nieprzezroczysty, nieprzystępny a jednocześnie strasznie obraźliwy. Obudziłam się. Wszystkie kości bolały. Patrzyłam na sufit. Odkryłam spleśniały róg. Po stronie nawietrznej. Wilgotny klimat nad wodą. Ostra zima i ani żywej duszy. W mieszkaniu. Która by tu spała. Ogrzewała. Wywietrzyła. Wchodzę więc na drabinę i sprzątam octem. Wiadomości z jakiejś północnej stacji informacyjnej powtarzają się na okrągło. Przez calutki dzień. Co kwadrans. W sobotę i niedzielę. Bezbarwna dokładność języka niemieckiego. Z wyjątkiem dziesięciu minut dziennie. Nad Bałtykiem od godziny 19:50 do 20:00. „Ohrenbär“ (miś do uszy). Historie radiowe dla małych. Nasz rytuał infantylny. Nie ma to nic wspólnego z Japonią.

Jeszcze raz do Japonii? Z zebranymi przesądami i niepokojami? Z rutyną już robić zakupy w sklepie, gdzie wszystko kosztuje 100 Yen, w Kasumi i na straganie z warzywami przed instytutem? Bez żadnej skargi jechać rowerem po lewej stronie ulicy? Musiałabym się nauczyć poważnie japońskiego. Stwierdzam uparcie. Szukałabym sobie dobrego nauczyciela w Berlinie. Faceta! Powiedzieli, że słychać, której płci był nauczyciel każdego cudzoziemca. Mężczyźni, którzy brali lekcje u kobiety, od razu uchodzą za geje. Bo mówią po babsku.

W Washington Dulles czekał na mnie prawnuk brata mojej bohaterki powieściowej. Mówił bezbłędnie dialektem berneńskim. Ja jąkałam się swoim dialektem z Liestal. Jak Boeing w turbulencjach powietrznych nad kontynentem. Opowiadał, że miał 14 lat, jak go przenieśli z Konolfingen do New Holland. Że było mu dość trudno. W szkole. Na początku nic nie zrozumiał. Że było mu o wiele gorzej. Jak po półroczu zaczął rozumieć.

Nic zrobilibyśmy inaczej. Powiem i jadę do Berlina. W U-Bahn, na stacjach, na malutkim ekranie, pod podaniem minut, które trzeba przeczekać na następny pociąg, leciało zawiadomienie: „BVG opłakuje Andreasa von Arnim“. Bez końca. Jak północnoniemiecka armata precyzyjna. Przez całutkie dni robocze i świąteczne. Ktokolwiek był ten von Arnim, BVG na pewno nie jest żadnym Clemensem von Brentano.

W mieszkaniu pod Archaniołem umiera papież. Trzy dni przed śmiercią już mówili o nim w czasie przeszłym. Usłyszałam zdanie niemieckiej dziennikarki, że w młodości uprawiał sport. Dlatego umieranie trwa teraz długo. Przełączam na BBC.

Język sprzeciwia się. Nawet niemocie. 
wtorek, kwietnia 05, 2005
  Mieszkanie .

Mieszkanie sprzeciwia się.

Weszłam przez drzwi wejściowe i książki prawie na miejscu zatłukły mnie na śmierć. Broch. Platon. Brecht ... Upuściłam torbę z laptopem i uciekałam z wąskiego korytarza. Na stole w kuchni czekała róża na długiej łodydze. I uścisk W. Witam w Berlinie. Po dwóch godzinach dopiero udało mi się odkręcić kran w łazience. I zmyć drobny pył z palców. Po tygodniu dopiero udało mi się rozpakować walizkę. Pokój z pianinem wyglądał jak zwał bagażowy. Pierwsze pranie trwało wiecznie. Pralka w Tsukuba załatwiała wszystko w czystych 40 minutach, czasami nawet w 28. Prała od trzech do dziesięciu minutach. Wirowała od dziecięciu minutach do sześćdziesięciu sekundach. Między jednym a drugim ciągnęła wodę. I odpompowała. Na koniec dmuchała wesołą piosenkę przez aseptyczny apartament. Bielizna rozszerzyła się podczas dwóch zimowych miesiącach japońskich. Jak brzemienna ostryga.

Godzinami roznosiłam laptopa z jednego pokoju do drugiego. Codziennie na nowo. Aż cały tabun koni trojańskich TR/Lowzones.A tętnia w nim kopytami. Kara za jednookiego konia. Teraz piszę na starych komputerach. Poddaję się im i połączeniom kablowym. Podziwiam ich monstrualność. Są odporne na nowoczesny nawóz koński. Tygodniami unikam biurka swojego. I półmetrowego stosu listów. Otwieranie każdej koperty zajmuje mi dwie bezsenne noce przed pełnią. Znalazłam jedną jedyną ważną wiadomość. Całą resztę wrzuciłam do kosza. Zmarła Pani Antonina, u której tyle lat mieszkałam w Warszawie. Kara za stół z powyłamywanymi nogami.

Zaczęłam robić porządki. Panicznie. Chciałam się pozbyć wszystkiego. Stołów. Krzeseł. Filiżanek. Talerzy. Ścian. Sufitów. Betonu. Sztucznego materiału. Imitacji drewna. Och, popatrz, co ja tu mam. Strzeliła mi do głowy. Tam, gdzie najmniej oczekiwałam taką myśl. Wrzątkiem. W łazience. Lodowato. Za lodówką. Wzbudzający wstręt. W szufladzie na skarpetki. Nic nie jest mi potrzebne z tego wszystkiego, o czym zapomniałam podczas trzech miesięcy. Najchętniej bym zlikwidowała mieszkanie. Wyrwała je z katastru. Do licha! By nareszcie złapać tchu, wynosiłam płaszcze zimowe do pralni chemicznej. Sprzątałam balkon. Wyrzuciłam suchą ziemię do zsypu. I wszystkie doniczki. Gliniane. Podstawki szklane. Doniczki ceramiczne. Pojechałam do Stralsundu. Myłam okna i wysegregowałam koszule męża. Po śmierci człowieka najlepiej zrobić porządek. W życiu. I w szafach. Wróciłam i wiem. Nie będę w tym roku sadzić żadnych kwiatów. Na balkonie pod Archaniołem.

Mieszkanie sprzeciwia się. W dalszym ciągu. 
  Sen .

Sen sprzeciwia się.

Godzinami. Tygodniami. Całymi dniami. Budzę się o trzeciej nad ranem. Patrzę przez szparę w zasłonach z żółtego jedwabiu w czarne okna sąsiednich bloków orwellowskich. Nie przespane noce spędzam w NRD. Oszołomione popołudnie na balkonie w obliczu zniszczonej podczas wojny architektury Schinkela z czerwonych cegieł wypalanych. Przed szóstą nie uda mi się zasnąć z powrotem. Dwie noce czuwałam nad chrapaniem W. Potem wyjechał na rozpoczęcie semestru do Stralsundu. I ja leże sama, przeczekam jaśniejące godziny. Otwartymi ustami. W łóżku. Księżyca przybywa na niebie. Serce wali w środku. Żołądek, wątroba, nerki, żółć, pęcherz, jelita stronią od buntu w żyłach. Opuszczają ciało. Stają się przezroczyste. Znikają bulgocąc. W Atlantyku. W Pacyfiku. W Morzu Japońskim. Skóra głowy rozkłada się na szum lotu. Każda myśl wytwarza własną smugę kondensacyjną.

Jak zwarte było natomiast przybycie na Maui. Po styczniu i lutym spędzonymi w Japonii. Gdzie przeżyłam słoneczną zimę jak nigdy dotąd w swoim życiu. Przelecieliśmy granicę datowania. I przyjęła nas wyspa w Pacyfiku. W niedzielę przed południem. Kahului. Silne wiatry. Najstarszy dom towarowy stał w płomieniach. Wieczorem zapadłam błyskawicznie. W bezdenny sen. Było już jasne, jak obudził mnie okropny hałas. Trzaskanie helikoptera. Chciałam je odpędzić. Jak dokuczliwą muchę. Ręka trafiła w ramię W.
- Gdzie jesteśmy? – zapytałam.
- Still on Planet Earth – odparł i spokojnie spał dalej.

Berlin. Od razu pierwszego ranka pojechałam na Piękną Górę na ćwiczenie Tai Chi. Spociłam się przy najmniejszym wysiłku. Zawroty głowy i obcość. Nie miałam żadnego czucia w piętach. W łokciach. Pysk tygrysa. Nic nie pamiętam. M. proponowała mi na drugi dzień lekcję osobną. Przyjęłam z wdzięcznością. Miałam nadzieję, że ruchy mnie środkują. Jak kod klawiaturowy środkuje tytuł nad dokumentem Word-a. Winda była zepsuta. Weszłam zdyszana na piąte piętro. Serce w nocy rzucało się szalenie. Byłam sama. Od trzech miesięcy po raz pierwszy byłam sama- W nocy. W moim mieszkaniu. Pod Archaniołem. Wgapiłam się w niebo nad NRD. Zbudzone w nie-czasie zmysły zaostrzają sumienie. Moralna kategoria, która zupełnie obca jest Azjatkom. Serce łoskocze. Jak podczas wejście z krateru. Z żelazistego dołu wulkanu. Pod skwarnym słońcu popołudniowym. Mogłabym umrzeć. Rozumiem teraz. W nocy. Czuwając. Sama. Po powrocie na adres zameldowania. W porządek stałego pobytu. Bez ruchu. Wspomnienie wzburza krew. Miałam objawy zatrucia. Przez kilka dni metalowy smak na języku. Plamy na skórze. Oparzenia na karku. Bóle głowy. Kaszel. Traciłam oddech, jak tylko się zatrzymałam. By złapać tchu. I napić się wody. W drodze powrotnej na krawędź krateru. Do świata zewnętrznej. Na prawie 3000 metry nad Oceanem Spokojnym. Podczas drugiego dnia na wyspie. Z Japonią na płucach. I dziurą czasową w głowie.

Sen sprzeciwia się. Jeszcze na długo. 
niedziela, kwietnia 03, 2005
  Luisenstadt .

Luise z Mecklenburg-Strelitz wyszła za przyszłego króla Fryderyka Wilhelma III. z samej miłości. Była dobroczynną królową i naród ją kochał. W roku 1802 przedmieście Köpenick na prośbę jej mieszkańców dostała nazwę „Luisenstadt“ – miasto Luizy. Rozwiało się w dziewiętnastym wieku do prosperującego centrum rzemieślników. Produkowali oni we specjalizowanych zakładach i małych fabrykach lampy, wyroby z metalu (od armatur dla wody i pary do szafy pancernej), silniki (m.in. wężownicę), maszyny rolnicze, maszyny do pisania, szkła, kryształy, konfekcje, maszyny do szycia, futra, wyroby szmuklerskie i skórzane, artykuły elektryczne, płyty gramofonowe, instrumenty muzyczne (od zwykłej piszczałki do słynnego fortepianu Bechsteina), zabawki, wyroby z papieru ale też sztuczny lód, pierze pościelowe i syrenę akordową. W połowie wieku zbudowano według planów Lenné sztuczny kanał, tak zwany „Luisenstädtischer Kanal“, jako drogę wodną pomiędzy „Landwehrkanal“ a Szprewą. Ciągnął się w prostej linii z portu Urbana do Basenu Anioła, gdzie zakręcił w prawo i prowadził eleganckim łukiem pod mostem Schillinga do Szprewy. Fryderyk Wilhelm IV., mądry syn pięknej królowej Luizy, dał zezwolenie na budowę drugiego w Berlinie kościoła katolickiego. Ze Śląska i Pomorza napływało dużo ludzi wyznaniem katolickiego - a w mieście znajdował się tylko jeden katolicki kościół, kościół Św. Jadwigi na placu Bebla. Katolików było około 20 000, w tym 3 000 żołnierzy z prowincji nadreńskich. Fryderyk Wilhelm IV rozumiał dobrze, że dając swoim żołnierzom i nowym osiedleńcom miejsce do modlitwy, może oczekiwać od nich spełnienia wszystkich obowiązków. Świątynia według jego życzeń miała wyglądać jak wenecki San Salvatore. Patrona dla nowego Domu Bożego również wybrał protestancki król Fryderyk Wilhelm IV, zdecydował się na archanioła Michała, który rzekomo jest patronem wszystkich rzemieślników pracujących w mieście Luizy.

Rozbiór miasta Luizy nastąpił długo przed powstaniem muru berlińskiego. W roku 1920 założono nową gminę miejską Wielki Berlin. Sądząc z powierzchni był wtedy największym miastem świata. A licząc mieszkańców, to w tamtym czasie tylko w Nowym Yorku i w Londynie mieszkało więcej ludzi niż w nowo powstałym mieście nad Szprewą. Po reformie dzielnic, „Luisenstadt“ zniknęło z mapy miasta, południową i wschodnią część dołączono do nowej dzielnicy Hallesches Tor, w roku 1921 przemianowana na Kreuzberg, a mniejszą, północną część dołączono do dzielnicy Mitte.

3 lutego 1945 roku 937 amerykańskich bombowców zrzuciło w piękny biały dzień w ciągu półtorej godziny swój śmiercionośny ładunek nad już nie istniejącym na mapach mieście Luizy. 100 000 ludzie utraciło swój dom, między innymi moja dziś siwowłosa teściowa Erika i jej siostra bliźniaczka Elisabeth. Tylko anioł na dzwonnicy przetrwał cały i nietknięty. Mimo że uchylił się od obowiązków. Po wojnie sypano wszystkie gruzy do otwartego basenu przed kościołem, pod archaniołem stróżem i jego rozpostrzeżonymi skrzydłami i rękami. Podział miasta na cztery mocarstwa świata rozstrzygnął los „Luisenstadt“ na amen: część Kreuzberska przydzielono do Zachodu, basen Anioła do Wschodu.

Z rumowiska porosła soczysta trawa, a NRD-owcy zbudowali na dziwnie garbatej, pięknie wybujałej łące strażnicę z betonu. Był to świetny punkt strategiczny. 
  Powrót .

Nikt mi nie powiedział, jak to będzie. Po powrocie. Po dwóch miesiącach w Japonii i pół miesiąca w Stanach Zjednoczonych. Wracać. Do kraju. Do miasta. Do ulicy.
Odnaleźć się z powrotem pod adresem zameldowania. Trafić na tak zwany tytuł pobytowy.
Posiadam nieograniczone zezwolenie na pobyt. I mieszkanie. W tym kraju.

Podczas lotu z Frankfurtu do Berlina, po bezsennie spędzonej nocy nad Atlantykiem, zjawiła się pierwsza rzecz nad chmurami: stuletnie pianino marki „Geister & Schwabe” z Legnicy. Posiadam pianino! Przez prawie trzy miesiące nie poświęciłam mu ani jednej myśli. Palce nie odczuwały braku ani na moment. Pianino z Legnicy czeka w mieszkaniu pod aniołem! Ponieważ drzwi były za wąskie a okna za małe, dostałem je w kawałkach. Mroźnego popołudnia lutowego. Restaurator starych fortepianów popędzał tragarzy. Szybko, powtarzał, szybko wnieście wszystko. Dno rezonansowe oddzielone od reszty. Klawiatura. Listwa oporowa młotków. Stół klawiatury. Boczne obudowy. Z uchwytami. Części dla mnie nie do rozeznania. Potem ich zwolnił. Nic więcej nie mogli zrobić. Ja też nie. Klepał młotkiem. Wsuwał to i owo. Sprawnymi ruchami. Zakręcił raz chyba tylko śrubkę. Klepał. Cały czas klepał. Bił. Kuł. Gładził. Ciepłymi palcami. Drewno pracuje. Mówił zdyszany. Zawsze. Drewno nigdy nie umiera. I zawsze przeżywa zmianę. Temperatury. Wilgotności powietrza. Nastroju. Uspokoił się po godzinie. Zaczął nawlekać klawisze. Po następnej godzinie wróciła mu dawna wesołość. Pożegnał się. Niech pani gra. Jak najwięcej. Pianino musi się przyzwyczaić. Sąsiedzi, uśmiechał się chytrze, niech się wyprowadzają. Niech pani gra. Niech je pani sobie dogrywa. Udomawia. Oswaja. Będzie się rozstrajać. Musi pani wytrzymać. Fałszywe tony. Krzywe modulacje. Wariacje Goldberga. Musi się rozstroić. To jest znak, że żyje. Że przywołuje duszę. Z innych pomieszczeń. Że nastąpi wcielenie. Musi pani wytrzymać, koniecznie. Przez miesiąc, lepiej dwa. Aż skończy się sezon ogrzewczy. Najlepiej. Nalegał. I obiecał
- Potem nastroję.

Z Frankfurtu dzwoniłam do W. Był wesoły. Ja gderliwa. Już wiedział, że samolot z Washington Dulles lądował punktualnie. Z internetu. Lądowaliśmy z opóźnieniem. Obstałam. Przynajmniej dwudziestu minut. Nie dali mi spać. Hinduskie dzieci płakały przez całą noc. Obok mnie bez przerwy gadali amerykański i malajski dentysta. Oglądali zwiększone zdjęcia spróchniałych zębów. Odłożyłam słuchawkę i zadałam sobie pytanie, po co dzwonię do męża. Jak internet wszystko mu już zdradził. A dopiero potem zdziwiłam się, skąd się brała kartka telefoniczna z Niemieckiej Telekom w torbie ręcznej. Automatycznie sięgnęłam po nią. Automatycznie wyciągnęłam. Automatycznie włożyłam do automatu. Przestraszyłam się. Stałam się lunatyczką japońską! 
  Pod Archaniołem .

Od kilku lat mieszkamy na wysokim parterze jedenastopiętrowego bloku z płyt nrd-owskich w samym środku Berlina. Zbudowanego w roku Orwella, czyli w 1984. Mur Berliński niezachwianie wtedy torował drogę przez miasta. Szedł z Stallschreiberstraße na przełaj do Basenu Anioła, okrążył go, pogrzebał w strefie śmierci, i nie bocząc z Engeldamm prowadził do mostu Schillinga. Ruina kościoła św. Michała stała w cieniu betonowej strażnicy.
Po wojnie poprawiono nawę poprzeczną i prezbiterium. Odprawiają do dziś msze święte w dawnej nawie poprzecznej, która teraz służy jako nawa środkowa okaleczonego kościoła. Zmieniono kierunek, w którym się modli - kiedyś wierni klęczeli w kierunku północy, a teraz zachodu. Zawsze tu było sporo Polaków. Więc w niedzielę wieczorem ksiądz odprawia nabożeństwo w języku polskim.

W. zawsze mieszkał na Wedding. Przed murem, podczas muru u po murze. Ja znam miasto tylko bez muru. Przez dłuższy czas przebywałam przy innych końców świata. Do Berlina przeprowadziłam się ze Wschodu, z Warszawy. Długo po upadku muru. Objawił mi się mur. Wczesnym latem 1999. Kiedy po raz pierwszy stałam przed dzwonnicą kościoła św. Michała. Pod nietkniętym Archaniołem Michale. Na młodej trawie. W środku szybko według historycznych planów zrekonstruowanego parku. Kiedy po raz pierwszy widziałam nasze nowe mieszkanie z zewnątrz. Wtedy odczuwałam mur. Na skórze. Na karku. I pod podeszwą. Stał przede mną. Istni. Prawdziwy. Podzielił błyskawicznie pole widzenia. Dobranie słów. Po tamtej stronie. Powiedział W. Był zachód. Kreuzberg. Nie są to strony świata słońca lub księżyca. A pod ziemią. Ciągnął dalej. Pędził U-Bahn bez zatrzymania się. A na powierzchni ziemi granica. W środku miasta.

Sąsiedzi z czwartego piętra już spojrzeć mogli na tamtą stronę. Przez mur, przez strefę śmierci, zasypany basen anioła, strażnicę, instalacje samostrzałowe, posterunki, owczarki. I zobaczyć kuchnie Turczynek z Kreuzbergu. I powąchać kuchenne opary tłuszczu, stygnących na ich włosach. Pod chustą.

Nasz anioł domowy, Archanioł Michał jest patronem Narodu Niemieckiego, Kościoła Katolickiego, żołnierzy, aptekarzy, cechmistrzów, fabrykantów wag, kupców, piekarzy, pracowników bankowych, tokarzy, szklarzy, malarzy, fachowców od odbiorników radiowych, rycerzy, szewców, złotników, odlewników cyny, odlewników ołowiu, ale również biednych dusz i umierających, stoi na warcie przed cmentarzami, dba o dobrą śmierć dla każdego i chroni przed burzą. Przypuszczam, że ostatnią noc spędził w Rzymu. I pomógł Papieżowi. Dziś wieczorem znowu ksiądz odprawia mszę świętą w języku polskim. 

ARCHIVES
kwietnia 2005 / maja 2005 / czerwca 2005 / lipca 2005 /


Powered by Blogger