Pod Archaniołem
wtorek, czerwca 28, 2005
  Sprawna Anka .

Ufność stawia się z powrotem tak znienacka ja otwiera się książkę telefoniczną. Nowa fryzjerka ma na imię Birgit. Ostrzygła mnie dziś krótko, ale nie za bardzo.

Birgit mówi, że brak jej słów. Do fryzur.
Jestem zdumiona. Masz przecież katalogi. Pisma. Trendy. Mody.
Odkłada nożyczki. Sprawdza w księgi sezonu. Jest gruba jak moja książka telefoniczna. Tylko kolory do farbowania włosów maja w tym roku nazwy. Odcienie dla kosmyków. Dla papilotów. Nazwy obrazowe. Niewyobrażalne farby pastelowe. Różnobarwne nazwy sztuczne. Pobudzające apetyt. Aż ślinka nam idzie. Jednosylabowe farby mieszane. Jak piana morelowa. Lub rzeżucha gorzka. Powidła z malw. Czary buki czerwonych. Matowozłote łodygi cynamonowe. Pył kwiatów brzoskwiń. Nazwy jogurtów. Nazwy z włoskiej lodziarni obok. Z supermarketu. Ze sklepu z nabiałem. Po lekkich deserom twarogowym. Birgit jest niezdecydowana. A ja nie chcę mieć ani żadnej nazwy ani farby na głowie. Fryzjerka puszcza księgę z rąk. Opuszcza salon. Zamawia u włoskiego kelnera dwie kawy mleczne w szklance. „Mamy czas dla włosów“ – napisane jest na szybie. Pismem lustrzanym. Dla mnie.

Bezczelna fryzura nie może być. Twierdzi Birgit. Nożyczkami majstruje przy karku. Fryzura nie jest uczuciem.
Nie ruszam się. Bezczelność nie jest uczuciem. Bezczelność jest zachowaniem. Niepohamowanie się. I dlatego tym bardziej fryzura nie może być bezczelna. Język jest staroświecki. Powiem Birgit. I ociężały. Wehikuł, który nie może wyżyć bez liter. Żadne słowo nie nadąża za fryzurą. Bo każde jest niezgrabne. Nieokrzesane. „Seksowny“ jest jedyny przymiotnik, który zna podręcznik głów uczesanych tego lata. Seksowna fryzura. Birgit jest rozczarowana. Kobiety na zdjęciach maja rozczochrane i kolczaste włosy. Wyglądają nieuczesane. I niewyspane.

Za krótko ostrzyżone włosy, twierdzi fryzjerka, to wygląda za bardzo sportowe. I dziwi się, że ostatnia fryzura tak długo się trzymała.
Czy to nie jest normalne? Pytanie głupkowate. Dokąd miałaby się udać? Przeterminowana fryzura? Do Dudena w nowej pisowni?

Sprawna fryzura, przyznaje Birgit, podoba mi się. Słowo z lat siedemdziesiątych. Szybko tnie włosy na czole. Odpadające włosy łaskoczą. Zamykam oczy. I przerzucam słownik etymologiczny. W duchu. Sprawny należy do języka biblijnego. I miało początkowo znaczenie „sprawiedliwości“. Dopiero w dziewiętnastym wieku przymiotnik ten przybrał znaczenie „dobrze wyćwiczony fizycznie, dobrze działający, zręczny w ruchach, w wykonywaniu czegoś“.

Niech będzie. Sprawny. Powiem tonem pełnym ufności. Sprawna fryzura. Sprawna fryzura letnia. 
poniedziałek, czerwca 27, 2005
  Szum w uszach .

Tydzień temu ubyło mi ufności. Jednocześnie zamilkł szum w prawym uszu. Już nie jestem w stanie odczytać sejsmograficznych rejestracji własnych narządów wewnętrznych i zewnętrznych.

Dwa tygodnie temu wędrowałam do lekarki specjalizującej się w otorynolaryngologii we wschodniej części miasta. Położyłam się w pięć dni z rzędu na leżak w jej gabinecie, ona mnie podłączyła pod kroplówką. I dostałam przezroczysty płyn do żyły.

Przemilczam połowę swojego życia. Z powodu usprawiedliwień niewysłowionych. W celu pilnowania matematycznej równowagi pomiędzy słowem a nie-słowem. I ze względu na dziadka w Ameryce.

Codziennie ściekało kroplami 250 ml HAES 6% do mojej krwi. Potem wracałam rowerem przez Alexanderplatz do domu. Pole nieuprawnione dla ciężarówek. W drugim dniu odkryłam drogę bardziej bezpieczną. I trafiłam na Karla Liebknechta w brązu. Pokazuje nie całkiem wyprostowanym prawym ramieniem milcząco w kierunku wschodu. Nosi gruby kitel roboczy. Stoi przy rogu ulicy pasterzy (Hirtenstraße) a ulicy własnej, czyli Karla Liebknechta. Na ławkach kamiennych dookoła pomnika codziennie odpoczywają emeryci. Nie miałam odwagi spytać ich, kim właściwie jest olbrzym z szlachetnego metalu. Nie ma tablicy żadnej. Ani z nazwiskiem, ani z datą, ani ze słowem pochwały. Lub podziękowania.

Codziennie tam leżałam 45 minut i milczałam. Słyszałam głos asystentki. Przy telefonie. Lub obok. Przed zasłoną z szarego materiału. Za którą ja wlepiłam oczy w biały sufit. Podczas gdy ona płukała przewody uszne. Usunęła czopy woskowinowe. Grzała uszy. I prowadziła uszy do badania słuchu. Do pokoju dźwiękoszczelnego.

Każdego dnia dopiero na ulicy Aleksandra czułam się ponownie bezpiecznie. Na całej jej długości rozrywany jest asfalt. Zamknięta jest całkowicie dla ruchu. Rowerom wolno przejeżdżać po paśmie dla pieszych koło monstrualnej budowli aż do mostu nad Szprewą. Akurat na wielopasmowych skrzyżowaniach zawsze najbardziej się bałam, że nijaki, ale najbardziej obcy mojemu organizmowi płyn powodować mógłby coś nieodwracalnego. Nie przekroczyłam przepisów drogowych. Ruszyłam tylko przy światłe zielonym.

Płyn pobudza przepływ krwi w uchu wewnętrznym, wyjaśniła lekarka. Ale ucho w dalszym ciągu tyka jak szwajcarski zegarek precyzyjny. Skarżę się uparcie. Podczas gdy ona wbije mi igłę w żyłę. Że mam się nie skoncentrować na szum. Poleca. Ale ja przecież muszę wiedzieć, czy nadal jest.

Cały litr i ćwierć tego płynu chemicznie zrównoważonego i bez żadnych działań ubocznych. Przedostał się do mojej krwi. Szum w uszach nie jest chorobą. Tym bardziej szum w uszach nie jest zawałem serca w uszu. Mam swoje wątpliwości co do diagnozy. Wracam do domu i położę się do łóżka. Tabletki, które mnie najpierw przepisała, przestałam brać po półtora dnia. Krążenie zostało zaburzone szybko i doszczętnie. Do sklepienia czaszki przebiła się fala morska wywołana pół roku temu przez trzęsienie morza w indyjskim oceanie przed wyspą Sumatra. Po raz pierwszy w życiu czułam się tak bardzo kiepski, że umrzeć mi się chciało.

Nie mam szumu w uszach. Dwa tygodnie temu zabrzęczały w prawym uszu objawy ufności, którą stracić miałam tydzień temu. 
sobota, czerwca 25, 2005
  Chodzenie gęsiego .

Dziennik Konwickiego z roku 1974 nie jest wcale dziennikiem. Dziennikarz ledwo coś nam opowiada z wydarzeń roku 1974. Sam przyznaje, że pisze „lże-dziennik“. Ale prawdziwych kłamstw też nie donosi. Myślę wyłącznie nad koncepcją trzeciej książki o Mistrzu.

Upał dziś nie do wytrzymania. Wróciłam do domu dopiero nad ranem rowerem z Neukölln. Obecnie w nocy ani robi się ciemno ani chłodno. Po południu głowa mi pękała. Położyłam się. Stawiłam budzik na wpół do piątej. Dłużej niż godzinkę człowiek w ciągu dnia nie powinien tonąć we śnie. Potem zbierało się na burzę. Temperatura błyskawicznie spadła o 15 stopni na przyjemne 21. Berlin jest zbieraniną światów.

Zapomniałam zupełnie, że mój Mistrz też miał Mistrza. Stanisława Dygata. Ale to przecież normalnie. Więc chodzimy gęsiego. Przez wieczność.

W dzienniku z roku 1974, który nie jest dziennikiem, lecz coś w rodzaju próby odnalezienia siebie samego, próby odnalezienia otoczenia, próby odnalezienia przeszłości – lub nawet próby wynalezienia siebie samego, próby wynalezienia otoczenia, próby wynalezienia przeszłości, mój Mistrz, Konwicki, dużo pisze o, komu dziw, swoim Mistrzu, Dygacie. Mistrz jest Mistrzem. I tyle. Jemu przyznaje się wiele miejsc. W życiu. W twórczości. Więc również w konstrukcji literackiego samookreślenia. „Kalendarz i klepsydra“ ukazał się w roku 1976. To też było normalnie. Rękopisy miały swoje do odleżenia. Również całkiem normalny był fakt, że Konwicki nigdy z nikim nie rozmawiał o tym, co aktualnie pisze. Nawet Mistrz jego nie wiedział, co uczeń jego robił w nocach roku 1974 na ulicy Górskiego. A potem Mistrz ten, dwumetrowej wysokości Dygat, tak strasznie się obraził z powodu fragmentów dotyczących jego osobę, że nie odezwał się już słowem do Konwickiego. Aż krótko przed śmiercią.

W. przylatuje w tej chwili na lotnisko Schönefeld. Berlin jest zbieraniną możliwości.

Cenzura nie pozwoliła na fragment w dzienniku, w którym Konwicki opisuje, jak dwa razy w życiu uderzono go po twarzy. Raz przed wojną. Podczas wielkiej pauzie w szkole podstawowej. Przez starszego ucznia. I raz po wojnie. W styczniu 1968 roku przez polskiego milicjanta. Wiem, że te sceny policzkowania wędrują przez powieści Konwickiego. Nawet nie trudno byłoby dla mnie, ustalić je dokładnie. Ale jakie to miałoby znaczenie?

Berlin jest zbieraniną wartości krańcowych. Nie znam żadnych anegdot o swoim Mistrzu. Zadzwonię do niego mniej więcej raz w miesiącu. Nie powiem mu, że napiszę jeszcze jedną książkę. 
czwartek, czerwca 23, 2005
  Sok z kapusty kiszonej .

W Polsce wszystko idzie gładko. Napisałam maila do Wojtka, który od lat zajmuje się literackością kolejowych rozkładów jazdy. I maila do pani I. Że chcę napisać drugą, po „Moim Konwickim“ książkę o Konwickim. Lekki esej literaturoznawczy o narracyjnym JA Konwickiego. To ma być bliźniak pierwszej skromnej książeczki. A Wojtek, dawnym zwyczajem napisze mi wstęp. A Pani I. melduje, no to niech pani siada do pracy.

Teraz przed jedzeniem wypijam szklankę soku z kapusty kiszonej. To dobrze działa na nerwy.

Nie rozumiem, dlaczego w ogóle jeszcze piszę w języku niemieckim. Nie rozumiem, dlaczego w ogóle jestem mężatką. Nie rozumiem, dlaczego w ogóle. Jestem. Tutaj.

Ostatnio w nocy wróciłyśmy z Tanją Dückers na rowerach przez Alexanderplatz do domu. Przed naszym domem orwellowskim w ogóle nie mogła się uspokoić, że to my, tak zwani w berlińskim gwarze Wessi (ludzie z Zachodu), przeprowadziliśmy się dobrowolnie do wschodnioberlińskiego bloku, do tak zwanej płyty.
Nigdy dotąd nie przeleciało mi przez myśl, że Wessi nie miałby się wprowadzić do płyty. Bo ja nie jestem żadna Wessa. Ja niczego nie jestem. Nie należę ani do tej ani do tamtej strony świata. Może jestem Swissa. Lub Aussa. Albo Südda. Tak, pochodzę z południa. To będzie niebezpiecznie i geograficznie w porządku. Wolfgang natomiast jest prawdziwym człowiekiem z północno-zachodnioberlińskiej dzielnicy Wedding, dzieckiem zachodnioberlińskiego robotnika.
A potem dopiero zrozumiałam, dlaczego Tanja, która przecież nie jest głupia i mieszka trzy kroki od nas na Kreuzbergu, nie zjawiła się 25 grudnia podczas naszej pożegnalnej party. Ponieważ nie trafiła na nasze mieszkanie. Bo obszukała cały plac dookoła ruiny kościoła św. Michała z próżno nadzieją, że tu znajduje tradycyjny wschodnioberliński, pięciopiętrowy dom przedwojenny. A te domy wszystkie do reszty przemieniły się w gruzy podczas ostatniego bombardowania w lutym 1945 roku. Następnego dnia, 26 grudnia, napisała mi zrozpaczonego maila, że błąkała się tu przez pół godziny w mroźnej nocy, że nigdzie nie było numeru 23. Wtedy nie mogłam tego w ogóle pojąć. Przecież nie mieszkaliśmy jeszcze w Japonii, gdzie rzeczywiście nie ma ani numerów domu ani nazw ulic. Teraz dopiero zrozumiałam: Tanja Dückers miała po prostu w głowie barierę, szlaban – takie coś, co kiedyś stało przed staroświeckimi przejazdami kolejowymi lub przy granicach państwowych. Nie mogła sobie wyobrazić, że Wessi przeprowadza się do Wschodu, i to tak. Do płyty.

Teraz przed południem posiedzę sobie godzinkę na balkonie i opalam plecy. Nagrzeję skórę ramion. Mój mąż polecił we wtorek do Eastbourne. Na konferencję Atlas. Gdyby był w normalnej pracy w Stralsundzie, bym pojechała już dawno do niego. Ale tak? Nie sposób go dogonić w wybranym gronie naukowców z moim śmiesznym gryzieniem. Nie jestem latującym stworzeniem ornitologicznym. Siedzę więc na balkonie, rozmawiam z Archaniołem i czytam Konwickiego.

A przed jedzeniem trzy razy dziennie wypijam szklankę soku z kapusty kiszonej. To pobudza trawienie. W Polsce wszystko idzie gładko. 
środa, czerwca 22, 2005
  79-lecie Mistrza .

Nigdy dotąd nie byłam na promocji książki Tadeusza Konwickiego. Nigdy dotąd nie udało mi się. Uzgodnić jedno z drugim. Jego nową powieść z moją obecnością w kraju. Mimo że zamieszkiwałam tutaj, i to nie raz. I w ogóle często bywam. Prawie zawsze jestem.

A tym razem, jak tylko dotarł do mnie do Berlina szum o wznowieniu „Kalendarza i klepsydry“, czyli o pierwszym nieocenzurowanym wydaniu dziennika z roku 1974, postanowiłam przyjechać pociągiem Eurocity prosto na Wiejską. W największą ulewę tej wiosny. Przemokłam doszczętnie wychodząc z podziemi pod Centralnym na Aleje Jerozolimskie.

Kawiarnia Czytelnika dwadzieścia po piątej już po brzegi wypełniona. Drżącymi palcami wyciągam portfel ze złotymi polskimi. Nabywam u pani za ladą w rogu dwa nienaruszone jak świeży śnieg „Kalendarze”. Z włosów kapią zimne krople, a okulary zachodzą parą. Ciężko padam z bagażem na jedną noc na ostatnim wolnym krzesełku na sali. Przecieram okulary. Potem mokrą twarz. I rozglądam się. Zaczyna się punktualnie. Mimo że jeszcze nie ma wszystkich. Ludzie gęsto stoją na schodach. Tłum nie spóźnionych zajmuje całą przestrzeń przed szatnią i ustępem. A reszta na pewno stoi na zewnątrz. Ogonek jeden wije się na trotuarze aż do Sejmu, a drugi kończy może koło Instytutu Głuchoniemych. Nie ma miejsca dla wszystkich. Wobec tego nie ma na co czekać. I punktualnie o wpół do szóstej pan Dyrektor wita pisarza i wiernych czytelników. Potem toczy się rozmowa. Nie ma umówionych pytań, z góry przyznaje prowadzący profesor Mencwel. Wierzę mu, bo Mistrz bryluje; sypie dowcipami, zaskakuje błyskotliwym puentami. Tak że nieraz, po zwięzłym spiczu następuje chwila niecodziennej ciszy. Moderator zgubił wątek i musi go odnaleźć. A mój Konwicki, widzę to z daleka, nabiera energii. Czerpie ją od nas tu obecnych. I przechodzi do następnego. Okrągłą godzinę. Raz tylko przerywa i prosi, by Gucio dosiadł się bliżej.

Potem ustawiają się kolejki. Po podpis. Do stolika w środku sali. Po prawej stronie pisarza i po lewej. Od Wisły prawie do Filtrów. Wprawną ręką autor bierze raz egzemplarz swojej książki z lewej strony, raz z prawej. Cierpliwie wsłuchuje się, dla kogo i z jakiej okazji ma dedykować. Za każdym razem. Wpisuje imię i nazwisko. Cierpliwie podpisuje się nawet w całym dorobku pisarskim, wyciągniętym z zakurzonych półek domowych. Ja mam dwa „Kalendarze”, świeżo nabyte w kasie. I stoję w kolejce od Filtrów. Nie wiadomo, która jestem, bo kolejka postpeerelowska nabiera tuszy. Rozrasta się wzdłuż i wszerz. Nikt już nie chodzi lub staje gęsiego. Tylko Pani za mną pcha się w moje plecy. Z całych sił i szerokimi biodrami. A poza tym narzeka, że po tamtej stronie chyba idzie szybciej. Pana obok mnie obdarza zdaniem wyjętym z leksykonu archaizmów: „Ale Pan chyba dobrze pamięta, gdzie pana miejsce w kolejce?” I proklamuje, pluralis majestatis, że: „Młodzieży wybaczamy, bo nie zna!” Ja źle znoszę bliski kontakt z ciałem nieznanej mi osoby. Ostrożnie obracam głowę. Pani ma na sobie czerwony kostium i na oko jest w wieku średnim. Stanowczo wyjaśniam, że jedno jest tylko pewne, że ona, szacowna Pani, stoi za mną i nieelegancko pakuje się na mnie. Z tyłu liceum, z przodu muzeum! Myślę. A pisarz cierpliwie podpisuje książki. Pani za moimi plecami daje koleżance w identycznej czerwieni szeptem do zrozumienia, że ja jej przecież wciskam torbę w brzuch. A torba, skórzana torba do podróży, torba z białej skóry cielęcej – raptem unosi mi gniew – jest częścią mojego ciała. Częścią mojej tożsamości. Częścią bagażu kolejowego. Bo ja prosto z pociągu! Triumfuję. A w torbie przywiozłam egzemplarz pierwszego wydania „Kalendarza i klepsydry”. Naruszonego. Ocenzurowanego. Dostałam go w prezencie od autora z okazji naszego pierwszego spotkania. Ozdobił podpisem własnym i dedykacją osobistą: „Pani Judycie, z życzeniami sukcesów w Polsce i w polonistyce, a także w życiu. Warszawa 7. IV. 1984”. Pani w czerwonym kostiumie udaje, rzecz jasna, że nie słyszy. A ja w zamian spokojnie pozwalam panu, który zgubił miejsce w grubej kolejce, by on pierwszy podsunął otwartą na stronie tytułowej książkę skupionemu na własnym podpisie pisarzowi.

Moja kolej. Nie podnosi głowy. On jest w tej chwili Mistrzem wszystkich. Jestem dla niego numerem dwadzieścia trzy w ogonku ze strony północnej. Siadam na chwilkę obok niego na wolnym krześle. Przyszłam tu z pracą. Mówię półgłosem. I podaję mu pierwszy „Kalendarz” i proszę o dedykację dla Niny T. z Oksfordu, która ma pecha podobnie jak ja i nigdy nie może zdążyć na promocję do Polski. Błagała w emailu „... jeśliś łaskawa, wykup mi egzemplarz z dedykacją, jeśli pan Tadeusz mnie jeszcze pamięta ...”. Pamięta. Potem drugi nowy „Kalendarz”. Dla mnie. Nie zastanawia się ani sekundy. Nie patrzy na mnie. Nic nie mówi. Ani słowa. Wpisuje to, co mi się należy. „Judytko, wszystko wiesz. 18. V. 2005”. I sięga po następny egzemplarz z kolejki po prawej.

Wyrywam niewinną torbę z brzucha pani w czerwonym kostiumie. I uciekam do miasta. Burza oddaliła się na wschód.

Sto lat! 
niedziela, czerwca 12, 2005
  Wizyty niedzielne .

Śniadanie u teściów w dzielnicy Charlottenburg. Potem odprowadziłam W. do dworca Zoo. I jechałam z nim do Dworca Wschodniego. W przedziale pierwszej klasy. Tam ucałowałam małżonka i wysiadłam z Intercity. Nasze pożegnania niedzielne. Autobus 147 uciekl mi sprzed nosa. Udałam się więc do S-Bahnu. Przejechałam jedną stację do mostu Jannowitzbrücke. I wróciłam pieszo do domu. Trochę nadłożyłam sobie drogi i zwiedziłam wybieg dla niedźwiedzi w Köllnischer Park. Dla nich już pora na obiad. Łapczywie capnęli z drzew winogrona i kawałki arbuza.

Teść jest naznaczony przez chorobę. Teściowa straciła cierpliwość. Jego już nie opuszczają bóle głowy wskutek napięcia. Ona żali się na bóle krzyża i w kolanie. On coraz mniej mówi. Ona coraz gorzej słyszy. Powoli cofają się w głąb wieczności.

Urzędujące niedźwiedzie z herbu miasta są naszymi sąsiadami. Zapomniałam o nich chwilowo, tak samo jak o Archaniele na dzwonnicy przed naszym blokiem orwellowskim. Tylko Japonia nadal wszędzie jest. Przedwczoraj w pojemniku na słodycze z pomalowanego cienkiego drewna w formie szwajcarskiego trębacza alpejskim (prezent od mojej siostry dla berlinskiego szwagra) znalazłam rozpoczętą czekoladkę mleczną – Meiji Milk Chocolate. Obok rozpoczętej czekoladki gorzkiej firmy Wedel. Dzisiaj po południu odkryłam na biurku, na którym codziennie sprawdzam pocztę emailową, dwie zapalniczki. Czarną z napisem „Romantic Hokkaido“. I białą, z drobnym czarnym kogutem i dwiema aseptycznymi znaczkami Kanji. Nikt u nas nie pali. Ale W. zaopatruje się w każdym kraju, w każdym hotelu, w każdym sklepie z pamiątkami w niezbędne rzeczy jak papier do pisania, zapałki i papierosy dla gości.

Teść do dziś nie rozumie, jak młodszy syn zarabiać może na życie samym „gadaniem“. Teść w swoim życiu ciesielskim za dużo i za ciężko dźwigał. Na swój wzrost. Na ramionach. Na karku. Głowa mu tego nie daruje. I pęka teraz na stare lata.

Sąsiedzi nasi, urzędujący niedźwiedź Tilo i niedźwiedzice Maxi i Schnute, codziennie o wpół do pierwszej dostają obiad. Ledwo kto pamięta, że zwierze, które w Berlinie stanowi tradycyjnie heraldyczną maskotkę miasta, niedźwiedź berliński – żyje. I to u nas za rogiem. Niedaleko Szprewy. W cieniu muzeum, które ma wieże jak kościół, ale nim nie jest. W dawnym magazynie na sprzęt dla oczyszczania ulic miasta. W czerwcu 1938 r. zarząd miasta Berlina dał zezwolenie na przekształcenie budynku z czerwonej cegły i otaczającego go placyku i parku. Wykopano głębokie jamy naokoło byłej przechowalni mioteł i ogrodzono ten ogromny owal półmetrowym pasmem gęsto rosnących, zawsze zielonych krzewów. Za naturalnym pasmem wzniesiono jeszcze masywną metalową balustradę – na niej odwiedzające misie rodziny mogą się oprzeć. W środku owalu, po obu stronach budynku, zaaranżowano dwa wybiegi z drzewami i skałami, na spacerki i do karmienia misiów. Do dziś rzeczywiście ledwo kto chce pamiętać, że Berliński wybieg dla niedźwiedzi został oficjalnie otwarty 17 sierpnia 1939 r. Pierwsze niedźwiedzie byli prezentem od szwajcarskiego miasta niedźwiedzi – Berna: niedźwiedzica Vreni i niedźwiedź Urs. A Enerdowscy poprawili potem szybko historiografię. Przedatowali początek wybiegu dla niedźwiedzi dziesięć lat wstecz. Tak wyglądało lepiej w podręcznikach szkolnych. Inaczej musieliby wytłumaczyć dzieciom, które piszcząc z radości co roku w październiku odwiedzały z klasą rządzące miastem niedźwiedzie, że to był właśnie pomysł przeklętych hitlerowców, i że właśnie oni, najwięksi wrogowie, mieli serce, dla dzieci i ludzi i misiów. Zmuszeni byliby dzieciom objaśnić, że ci sami dobroduszni Niemcy, którzy otwierali uroczyście pod koniec sierpnia pierwszy wybieg dla żywych niedźwiedzi w Berlinie – przekroczyli niecałe dwa tygodnie później wschodnią granicę kraju, wkroczyli do Polski i zaczęli najokrutniejszą wojnę na świecie. Urs i Vreni ledwo zaaklimatyzowali się w pięknym parku nad Szprewą - a nad Wisłą już po kapitulacji. Vreni i Urs nie przeżyli – jak to wielu – ostatnią burzę bomb z 3 lutego 1945 roku nad Luisenstadt. Miasto Berno znowu, po „ustanowieniu oddzielnego państwa niemieckiego“ podarowało parę niedźwiedzi, tym razem Nante i Jette. Do dziś karmione zostają punktualnie o wpół do pierwszej – jak w Szwajcarii. Dozorcy im wieszają warzywa, owoce i suszone rybki w drzewa – aby się trochę codziennie gimnastykowali. I ku radości zwiedzających.

Tilo waży ze dwieście kilogramów. Nie był dziś w humorze. Odczuwał napięcie w powietrze jak mój teść. Kręcił się. Milczący. Niespokojny. Wypłoszył wróble i gołębie.

W. dojechał w międzyczasie już do Bernau. 
czwartek, czerwca 09, 2005
  Moneta pięciorapenowa .

W Szwajcarii – tak czytam dziś w wczorajszym wydaniu gazety z półkantonu Basellandschaft – planują wycofać z obiegu monetę z najmniejszą wartością. Czyli pięciorapenową w kolorze złota. Pytam siebie, dlaczego. W Niemczech po wprowadzeniu euro nie udało się zmienić poglądów i odzwyczaić palców od monet jedno- i dwóchcentowych. Między innymi z powodu 69- lub 28-centowych cen w Aldi, Penny, Lidl i im podobnych sklepach.

W Tai Chi zakończyliśmy dziś formę. Koniec części trzeciej nastąpił tak nagle, że zmieszani zatrzymaliśmy się na miejsce i prawie żałując zgubiliśmy z oczy odpadające ręce. Uczymy się od dwóch i pół roku formę składającą się z trzech części w tak zwanym autentycznym stylu Yang. Ziemia, Niebo, Człowiek. Cokolwiek to znaczy. Podniesienie jak drzewo. Rozprzestrzenianie jak balon. A teraz dotarliśmy do końca. Po wakacji letnich zaczynamy od początku. Mamy przed sobą stopnie pogłębienia. Yin-Yang. Spirala ramion. Spirala nóg. Spirala gardła. Ale bez tego już nie możemy się obejść.

W Isliberg facet zabił żonę i dwoje dzieci mocnymi uderzeniami młota. W głowy. W nocy. Kiedy spały. Nad ranem rzucił się z mostu Lorzentobelbrücke. 60 metrów w przepaść. W śmierć. Wzorcowa rodzina, podają. Przeprowadziła się cztery lata temu, kiedy młodsza córka przyszła na świat, do nowej dzielnicy domów jednorodzinnych. Przypuszczalnie sprawca czuł się przeciążony w pracy.

Moja babcia z Glarus, od której dostawaliśmy w prezencie na Gwiazdki złote Weronki, obdarowała nas wnuczków też mądrością życiową: „Wer den Rappen nicht ehrt, ist des Franken nicht wert.” – „Kto nie szanuje Rappen, nie zasługuje na Franken.“ Z dobrym skutkiem. Do dziś nie udało mi się wypędzić tej mądrości życiowej z głowy. A podobny los mają pewnie parę milionów dzieci szwajcarskich.

W Oberiberg 59-letni Szwajcar zabił wczesnym rankiem 51-letnią małżonkę na klatce schodowej trzypiętrowego bloczku mieszkaniowym. A potem siebie w piwnicy. Nożem kuchennym.

Od dwóch i pół roku spędzimy w czwartki przed południem razem półtorej godziny. Rhea, puzonista Heiko i ja nawet do trzech godzin. Po ćwiczeniach Tai Chi pijemy kawę w kawiarni Bilderbuch (= książka z obrazkami) i omawiamy sytuację. Bóle w kolanach. Zdziwienie w okrągłym łokciu. Wyprostowane przepona miednicy. Kiedy zaczynają się wakacje szkolne, odchodzimy, zasmuceni. Rhea z Maui wsiada do U-Bahnu przy Eisenacherstraße. Heiko jedzie S-Bahnem po raz ostatni do szkoły muzycznej. A ja mam rower.

Koniec tak zwanego „Fünfräppler“ – monety pięciorapenowej, nastąpi, ponieważ Swissmint twierdzi, że koszty produkcji przekraczają wartość pieniężną. Migros boi się Aldi. Rzeźnicy nie boją się Aldi. Chłopi szwajcarscy, hodujące krowy mleczne na ziemi Unii Europejskiej mogą ubiegać się o składki dla pastwisk. Ale wtedy nie dostają już szwajcarskich subwencji. Unia Europejska płaci za hektar użytku zielonego 70 euro. A szwajcarskie zapłaty bezpośrednie dla ziemi rolniczej „rodowej“, znajdującej się za granicą, wynoszą w tej chwili przynajmniej 900 franków za hektar.

Nie rozumiem świata. 
środa, czerwca 08, 2005
  Niewdzięczna .

Mam Dziadka w New Holland, Mistrza w Warszawie i Męża w Stralsundzie. Jestem zabezpieczona emocjonalnie. Na całym świecie.

Japonia jest we mnie. Od kilku dni znowu. W prawym uchu. Mimo że wczoraj wypędziłam ją z łazienki w formie pustej butelki po szamponie z plastyku. Japonia jest w mieszkaniu. Śmieje się z półki na książki. Siedzi między słownikami, podręcznikami, przewodnikami, planami miast. W dziale beletrystyki w języku angielskim i albumów w dużym formacie. Pisma z zakresu turystyki i publikacje naukowe wędrowały z profesorem do pracowni w Stralsundzie. Japonia siedzi na kredensie kuchennym. Obok puszki z zieloną herbatą chińską i młynka do przypraw z Prowansji. Wyleguje się na pianinie. Wśród nut nieuporządkowanych. Kryje się w dyskach z muzyką Shamisen. Obok Stockhausena i Holsta. Zajmuje połowę twardego dysku laptopa. Japonia wzrasta. Jak wrzód. W naszym organizmie. W. powiedział w niedzielę, że te dwa miesiące w Tsukuba lepiej by się mu przydały na książkę o Chinach. Ma termin: koniec sierpnia. Luksus aseptycznych pomieszczeń i zimy pełnej słońca teraz spędza nam sen z powiek.

Japonia huczy w mojej głowie. Po powrocie do Tsukuba, bez zwiedzania Kyoto. Coś usiadł w moim uchu. Prawie nie zauważalny, wysoki, jasny brzęk. Nie głośne tykanie. Regularne ja tryby w taniej azjatycznej kopii Swatcha na ręku. Z przerwami. Po werdykcie profesora, który głosił, że jestem niewdzięczna. Nieszczęsny splot słów i niechęci.

Uwielbiam jazdy przez równinę. Wtedy najlepiej układają mi się myśli. W krajobrazie bez gór. W pociągu do Stralsundu zrozumiałam, że to jest Japonia. Brzęk kiczu, który nastolatki noszą. Na plecakach. Na torbach. Na tornistrach. Pani Funck nieustannie grała palcami prawej ręki z dzwoneczkami, które są śmieszną ozdobą jej komórki. Podczas całej wykwintnej kolacji w Ryokan Kikugawa na Miyajima. W najlepszej restauracji całej wyspy. Gdybym się tam nie opanowała i nie wysiorbała grzecznie milcząc ostrygi, lecz wrzasnęła na koleżankę po fachu męża, czyżby nie mogła wreszcie dać spokój! Ale potem, 16-ego lutego, trzęsła się ziemia w Tsukuba.. I Japonia błyskawicznie zamilkła w moim uchu. Wytłumaczyłam to sobie wtedy w ten sposób, że słyszałam rozruchy skorupy ziemskiej dużo wcześnie. Tak samo, jak potrafię usłyszeć czy łąka jest samotna czy nie. Czy dużo ludzi po niej spaceruje czy też mało. Niewdzięczna. I zarozumiała.

Teraz klarowny brzęk, czysty jak cały kraj, powrócił do mojego ucha. I nie wiem, co on znaczy. Czekam na trzęsienie ziemi. Amerykański Dziadek przebył parę dni w szpitalu. Polski Mistrz od lat już nie pisze. Niemiecki Mąż dużo pracuje.

Moja strach przed śmiercią jest wyrachowany. Jest on strachem przed śmiercią innych. Strach, że zostanę sama. Zarozumiała. I niewdzięczna. 
wtorek, czerwca 07, 2005
  Na fotelu dentystycznym .

O siódmej rano wyciągnęłam się na fotelu dla pacjentów w klinice dentystycznej. Bez słowa sprzeciwu pozwolę na usuwanie kamieni nadzębnych i na czyszczenie przebarwień szkliwa zębów.

Za dwadzieścia siódma jechałam przepełnionym U-Bahnem w kierunku placu poczdamskim. Wszyscy gęsto stoimy i próbujemy trzymać parasole, z których kapią resztki deszczu, daleko od siebie. Nad nami, nad ziemią, nad miastem zerwała się burza stulecia. Ten niemiły ranek czerwcowy dał mi do zrozumienia, że ludzie, którzy mają prace w tym mieście wcale nie wyglądają na bardziej szczęśliwych od tych, którzy jej nie mają.

Dentystka opowiada o cierpieniach pracującej matki. Nie ma w tym kraju miejsca w żłobkach dla dziecka mającego nie cały rok. Nie dano mi tego skomentować. Gębę mam rozwartą. A w głowie eksplodują dźwięki różnego rodzaju.

Za dziesięć szósta pod prysznice. Umyłam włosy ostatnimi kropelkami japońskiego szamponu. BBC podała reportaż o człowieku, który niesłusznie został oskarżony. Dostał, Mając piętnaście lat, dostał dwadzieścia pięć lat więzienia. Teraz wyszedł. Na wolność. Też nie słuszną. Dopiero teraz zrozumiałam, dlatego w Tsukuba w sklepie, w którym wszystko kosztuje sto yen, kupić można było plastykowe czapki dla dzieci ochraniające oczy w wannie. Ponieważ szampon japoński bardziej gryzie niż wszystko, co tutaj można kupić. A mimo to, zużywałam go bardzo oszczędnie. Do dziś.

Wczoraj w wannie w stralsundzkim mieszkaniu. Północna stacja radiowa podaje, że w Japonii od 80 latach grają o godzinie 6:30 tę samą muzykę, z tym samym celem: poranna gimnastyka dla wszystkich. W nowoczesnej sieci Coffee-Shop powtarzają znaną wszystkim melodię o wpół do dziewiątej we wszystkich filii i fabrykach i na wszystkich piętrach biurowców. Jeden pracownik podaje do mikrofonu, że nikogo nie zmuszają, a że wszyscy jednak to robią. Kobieta śmieje się, że przecież istnieją dziś inne możliwości na poprawianie kondycji fizycznej, ale że jednak ćwiczenia relaksyjne są ważne, jakimś rodzajem rytuału porannego. Zaraz potem kierownicy wołają do pierwszych posiedzeń dnia. A trzeci przyznaje, że jego ciało automatycznie wstaje i wyprawia przepisowe ruchy, jak tylko melodia rozgrywa. Kraj lunatyków!

W mózgu doszło właśnie do kolizji trzasku skrobania i szumu odsysania śluzu. Pracująca matka pyta, czy roztwór soli jest za bardzo zimny. Z lekkim kręceniem głowy z prawej strony do lewej a dam do zrozumienia, że nie. Człowiek też słyszy zębami. I odsłoniętymi szyjkami zębów. Kośćmi czaszkowymi. Grzebieniem potylicznym. Mięśniami karku.

Deszcz znikł bez śladu, kiedy po godzinie znalazłam się z powrotem na Stresemannstraße. Nie mam żadnej ochoty na kwaśne miny w berlińskim U- Bahnu i wracam wobec tego na piechotę. Idę przez Kochstraße, Oranienstraße i przekraczam Basen Anioła. Zostały nam tylko cztery łabędziątka. W trzcinie stoi dumna czapla siwa. Ta sama, która już w zeszłym roku spędziła u nas lato. Ale to jedno nie ma nic wspólnego z drugim.

Koło południa, kiedy przyrządzam sobie bułkę z łososiem i z nudy przełączam na Deutschlandradio, znowu słyszę znaną mi już audycję o rytualnej gimnastyce porannej. Osiemdziesięcioletnia tradycja japońska faluje właśnie przez wszystkie stacje radiowe w tym kraju. 
czwartek, czerwca 02, 2005
  Bałtyk .

Mam nastrojone pianino (szerszej o tym zob. wczorajszy blog po niemiecku, niestety tekst powstał w formie nieprzetłumaczalnej - dla mnie). To jest tak jak posprzątane mieszkanie. Jednak muszę wyjechać. Do Stralsundu. Tam czeka na mnie drugie, niesprzątane mieszkanie. A W. również potrzebuje wsparcie. 

ARCHIVES
kwietnia 2005 / maja 2005 / czerwca 2005 / lipca 2005 /


Powered by Blogger